Łukasz Piszczek na jeszcze jeden rok. Najlepsze rozwiązania zazwyczaj leżą pod nosem [FELIETON Pawła Grabowskiego]

2021-05-11 20:57:12; Aktualizacja: 3 lata temu
Łukasz Piszczek na jeszcze jeden rok. Najlepsze rozwiązania zazwyczaj leżą pod nosem [FELIETON Pawła Grabowskiego]
Redakcja
Redakcja Źródło: Transfery.info

Mam cichą nadzieję, że to jeszcze nie koniec kariery Łukasza Piszczka w Dortmundzie. To nie przypadek, że Borussia wygrała dziesięć meczów, odkąd Polak wrócił do składu.

On ciągle ma w sobie coś z fizycznego potwora i nawet bije kolejne rekordy Bundesligi. To byłoby nie fair, gdyby taka legenda schodziła z wielkiej sceny przy pustych trybunach pandemicznego sezonu.

Pamiętam, jak półtora roku temu wpadłem na pomysł w Canal+, by zrobić dokument o Piszczku. Wystarczył jeden telefon do Łukasza, by tydzień później na własne oczy przekonać się, jak imponujący status wypracował sobie w Dortmundzie. Lucien Favre mówił mi: „Zwróć uwagę, że Piszczu był kochany przez każdego trenera. Nieważne, czy był to Klopp, Tuchel albo Bosz”.

Marcel Schmelzer opowiadał o ksywce „Maszyna”. A zaraz potem robił wykład z dyscypliny pracy, która w środowisku piłkarzy z topu bywa zaraźliwa. Każda szatnia musi mieć kilka takich jednostek, by stymulowały resztę.

Piszczek absolutnie należy do tej grupy. Jest jednym z tych, którzy inspirują.

Lubię wracać do tego czasu z ośrodka treningowego w Brackel, ponieważ nagle masz okazję z bliska zobaczyć, jak na co dzień funkcjonuje wielki klub. Na tym etapie nie ma ludzi z przypadku. Borussia to dzisiaj jeden z najlepszych kierunków dla uzdolnionej młodzieży jak Haaland albo Bellingham. Tym bardziej fascynuje przykład Piszczka, który w wieku 36 lat wciąż potrafi być ważną postacią w tym środowisku.

Młodego Moukoko nie było jeszcze na świecie, gdy „Piszczu” miał już kilka występów w Ekstraklasie. Żaden gracz BVB z 2010 roku, poza Hummelsem, nie utrzymał się na tym poziomie. Wystarczy spojrzeć, gdzie są dzisiaj Subotić, Kagawa albo Großkreutz. Ten ostatni ma cztery lata mniej od Piszczka i gra w szóstej lidze.

Mówimy o pewnym fenomenie. Łukasz zawsze wzbudzał sympatię tym, że więcej robił niż mówił, często w cieniu, bez tej całej pompki, której w dzisiejszym świecie mamy aż nadto. To znak czasów. Doszliśmy do momentu, że dzisiaj bardziej niż praca liczy się kreowanie i sprzedaż wizerunku. Kwitnie nadprodukcja fikcji i pozerów. Każdą normalność w tej nienormalności warto więc eksponować.

Piszczek jest jednym z najbardziej normalnych zawodników, jakich poznałem. Twardo stąpa po ziemi, jasno stawia granice prywatności, jedną nogą tkwi w świecie Ligi Mistrzów, a drugą zahacza o trzecioligowe boiska LKS-u Goczałkowice.

Nie ma w nim ostentacji, chociaż grał na największych stadionach świata w otoczeniu gigantów. Jeszcze przed zakończeniem kariery wpadł na pomysł, by zbudować własną akademię, czyli coś, co Ander Herrera z PSG nazwał kiedyś zakończeniem pętli. Hiszpan mówił: „W swojej karierze dostałem tak dużo pomocy innych ludzi, że niegodziwością byłoby tej pomocy teraz nie oddać”.

I to właśnie robi Piszczek, bez wielkiej kalkulacji, bo przecież nie musi robić tego dla pieniędzy. Chce wrócić tam, skąd wyszedł, zrobić coś dla lokalnej społeczności i być może wychować następcę.

Polska piłka byłaby lepsza, gdyby miała więcej ludzi z podobną mentalnością, to pewne. Piszczek ma chłodną głowę i rozsądek. Gdyby miał bardziej ekspansywny charakter, w przyszłości mógłby to wykorzystać na dużo wyższych szczeblach. Dzisiaj mówi, że po odejściu z BVB chciałby grać w trzeciej lidze, co pokazuje, że wciąż potrzebuje piłkarskiego „drive’u”. Deklarował to w kwietniu, gdy siedział na ławce, a w obronie biegał Mateu Morey. To też ciekawe, bo Hiszpan ma dziś kontuzję na osiem miesięcy. Ani Thomas Meunier, ani Felix Passlack nie gwarantują tego samego poziomu i oto w końcówce 2021 roku mamy kolejne odrodzenie Piszczka.

Gdy półtora roku temu robiłem wspomniany dokument, byłem przekonany, że to jego ostatki w Dortmundzie i że warto te dziesięć lat podsumować. Łukasz też szykował się na odejście. Gadaliśmy tak, jakby zaraz miał nastąpić koniec. I nagle trzy miesiące później zdarzył się przewrót.

Lucien Favre zmienił ustawienie zespołu na trójkę z tyłu, gdzie Piszczek zajął pozycję pół-prawego środkowego obrońcy. W ten sposób dostał drugie życie. Imponował ustawianiem się i rozumieniem taktyki, nie musiał już bazować tylko na wytrzymałości. Wydaje mi się, że właśnie to nowe tchnienie popchnęło go do przedłużenia umowy. Piszczek został na kolejny rok, choć jeszcze w grudniu zakładał, że wróci do Polski.

Dzisiaj mówi bardziej stanowczo niż półtora roku temu. Ale też zostawia furtkę, gdy wypowiada zdanie „No chyba, że coś mi do łba strzeli”. Okazuje się, że nawet w wieku 36 lat ciągle może czuć się potrzebny. Borussia od dawna ma problem z obsadzeniem prawej obrony. Niby wie, że to priorytet do wzmocnienia jedenastki, a potem i tak zostaje z niczym, w kluczowej fazie sezonu szukając wybawienia w Piszczku. Ostatnio tyle się wzdycha do graczy 35+, jak Burak Yilmaz, którzy robią szał na boiskach Europy, a przecież Polak też łapie się do tej grupy i też daje radę.

Kroplę nadziei wlał ostatnio Marco Reus, publikując tweeta „#OneMoreYear”. Wymowna emotka z mrugającym okiem być może sugeruje, że coś się za kulisami dzieje. Piszczek już w czwartek może mieć Puchar Niemiec, a chwilę potem awans do Ligi Mistrzów. Marco Rose, który przyjdzie latem, doskonale zna jego markę. Czasem naprawdę najlepsze rozwiązania leżą pod nosem.

PAWEŁ GRABOWSKI
NEWONCE.SPORT, CANAL+