Szkoleniowiec pracuje w klubie
dziś, a my porozmawialiśmy sobie m.in. o tym, co dały Błękitnym
piękne pucharowe występy, z jakimi problemami się po nich zmagał,
pracy młodych polskich szkoleniowców w niższych ligach oraz jego
ambicjach. Zapraszamy!
Ponoć w Stargardzie co
chwilę ktoś wspomina waszą piękną przygodę w Pucharze
Polski.
Nie... Raczej rzadko
już się o tym mówi. Temat zanikł. No może przed naszymi
spotkaniami pucharowymi w tym sezonie faktycznie pojawiło się
trochę więcej wspomnień, ale generalnie było - minęło.
Ile
razy oglądał pan rewanż z Lechem?
Wielokrotnie.
I za każdym razem go przeżywałem. Ale to też było bardziej
bezpośrednio po meczu. Nasza przygoda zakończyła się na Stadionie
Narodowym. Niestety w charakterze widzów.
Były
łzy? Bo wiem, że u zawodników tak.
Łez
może nie, ale emocje były gigantyczne. Pamiętam moment, gdy
wyszedłem na murawę po odprawie przy Bułgarskiej. Na trybunach
były cztery tysiące naszych kibiców! Wśród nich dojrzałem w
szaliku mojego syna. To był niesamowity moment. Serce zabiło
mocniej.
Czerwona kartka o wszystkim
zadecydowała?
Podkreślmy
to, że my mogliśmy bardzo szybko stracić bramkę. Do 28. minuty
Lech miał sporą przewagę i równie dobrze mógł trafić do siatki
szybciej. Jeśli chodzi o czerwoną kartkę, myślę, że gdyby nie
ona, mielibyśmy szansę na grę w finale. Ale nie ma co mówić.
Osiągnęliśmy sukces, a wspomnienia zostaną na zawsze. Pamiętam
opowieści kibiców czy nawet znajomych. Mówili, że gdziekolwiek by
w tamtym momencie nie pojechali i mówili, że są ze Stargardu,
wszyscy kojarzyli ich z naszą przygodą. Z Błękitnymi.
Tak
chyba zostanie. Dla wielu osób Błękitni już zawsze będą
synonimem pięknej pucharowej niespodzianki.
Być
może. Nie bez znaczenia był sposób, w jaki nasza przygoda została
przedstawiona. Choćby prawdziwe emocje, jakie wychodziły od Wojtka
Kowalczyka. Rozmawiałem z nim kiedyś na ten temat. Legię, której
barwy reprezentował też wszyscy skazywali na pożarcie przed
meczami z Sampdorią czy Manchesterem United. Z nami było podobnie.
Wszyscy byli przekonani, że nie poradzimy sobie z wyżej notowanymi
rywalami i pewnie stąd się to wzięło. Wyszła fajna historia.
Romantyczna - jak to opisywali dziennikarze. Najpiękniejsze jest to,
że stworzyli ją w głównej mierze ludzie stąd. To było takie
nasze, osiągnięte wyłącznie ciężką pracą.
Podsumował
pan dokładniej tamten dwumecz z trenerem Skorżą?
Niedawno
widzieliśmy się w Szkole Trenerów w Białej Podlaskiej.
Porozmawialiśmy, powspominaliśmy... To dla mnie wielki autorytet,
świetny fachowiec. Fajnie, że na tej mojej drodze już teraz mogłem
rywalizować z kimś takim.
Po raz pierwszy
spotkaliście się dużo wcześniej.
Przez
kilka lat przebywałem w szkółce Amiki Wronki. Likwidowano mój
rocznik i trener ze mnie zrezygnował...
...Pamiętam
jak przed tymi meczami z Lechem każdy powtarzał, że chce mu pan
utrzeć nosa.
Tamta decyzja
była naturalną koleją rzeczy. Nie ma co ukrywać, nie zapowiadałem
się na wielkiego zawodnika i nigdy nie miałem do trenera Skorży o
to pretensji. Szkoleniowiec co jakiś czas musi dokonywać podobnych
wyborów, sam robię to co kilka miesięcy. Nie jest to miła sprawa,
ale przecież nie da się grać na boisku w dwudziestu. Kadra też
musi mieć określone rozmiary. Normalne.
Konkretnie
- co dał Błękitnym Puchar Polski?
Przede
wszystkim ogromną promocję. Zarówno miasta, które jest naszym
głównym sponsorem, jak i samego klubu. Myślę, że Błękitni
większości osób kojarzą się teraz z pracą u podstaw oraz
stawianiem na wychowanków i chłopaków z regionu. Mogliśmy pokazać
to wszystko szerszej publiczności. Byliśmy czymś nowym.
Magnesem.
Od tamtej pory doszło u nas do kilku zmian. Sztab
zasilili Grzegorz Flas, trener bramkarzy Sławomir Szczeciński...
Działamy o wiele bardziej profesjonalnie. Cały czas próbujemy
zresztą pewne rzeczy ulepszać. Patrząc na funkcjonowanie, nie
różnimy się niczym od klubów z I ligi. Takie jest przynajmniej
moje zdanie. Mamy przedmeczowe zgrupowania, śpimy w niezłych
hotelach, zawodnicy dobrze się odżywiają. Jest przyzwoicie.
Nie
myślał pan, że większa liczba pańskich podopiecznych pójdzie
grać wyżej po pucharze?
Najmocniej
w tym kontekście stawiałem na Wojtka Fadeckiego. Wspomnijmy choćby
jego fantastyczne uderzenie przeciwko Tychom. Jak to określili
komentatorzy - „spadający liść” w stylu Cristiano Ronaldo. Ale
nie chodzi tylko o tego gola. Po prostu miał i dalej ma ogromny
potencjał. Kto jeszcze? Na pewno Piotrek Wojtasiak, a więc strzelec
gola na Lechu. Niestety dopadły go problemy zdrowotne. Nie grał
przez rok, teraz dopiero wraca do pełni sił. Gdyby nie to, w
niektórych ekstraklasowych klubach mogliby zaczynać teraz od niego
ustalanie składu. Oczywiście oni cały czas mają szanse, żeby
grać wyżej. Trzeba tylko dalej pracować.
A Ariel
Wawszczyk? Co prawda teraz jest w Podbeskidziu, ale zeszłego lata
mógł trafić do Cracovii.
I
po powrocie z Cracovii przyplątała mu się kontuzja, która
wyłączyła go z gry na kilka miesięcy. Miał złapaną kość
śródstopia i nie chciało mu się to zrosnąć. On również ma
bardzo duży potencjał. Musi się tylko dobrze zaaklimatyzować w
Podbeskidziu. Sam staram się promować wychowanków, ale przecież w
innych klubach nie ma żadnych sentymentów.
Podobno
chcieliście za niego zbyt dużo pieniędzy.
W
mediach pojawiło się sporo przekłamań. Z tego co wiem, Cracovia
odezwała się po niego w ostatniej chwili. Nie wiem, jak było
wcześniej. Najlepiej zapytać prezesa.
Wspomina
pan o wychowankach. Nie ma co ukrywać, że stawia pan na nich, bo
jest stąd. Minął już szmat czasu odkąd zaczął pan pracę w
klubie.
Dokładnie 11 lat.
Pracować zacząłem z rocznikiem 95'... To z niego jest m.in.
Grzegorz Rogala, który poszedł potem na kilka lat do Lecha,
następnie przeniósł się do Rakowa Częstochowa i niedawno do nas
wrócił. Ale są i tacy chłopcy, z którymi współpracuję w
zasadzie bez przerwy.
Sama trenerka - jak zrodził
się pomysł, żeby spróbować swoich sił?
Papierów
na granie nie było. Szybko zerwałem więzadła krzyżowe i ciężko
było dojść do siebie. Po Amice zdecydowałem się pójść na
studia sportowe do Szczecina. Granie traktowałem już rekreacyjnie,
ale o trenerce myślałem bardzo poważnie. W Błękitnych zaczęło
się od pracy z maluszkami. W klubie dość szybko dostrzeżono, że
mogę się przydać i po pół roku dostałem juniorów młodszych.
Liśkiewicz, Inczewski... Pracujemy ze sobą do teraz. Zresztą, w
tych juniorach też mieliśmy świetną drużynę. Potrafiliśmy
wygrywać z trzecioligowcami, a przecież w III lidze grał wtedy
pierwszy zespół Błękitnych... Mocna, fajna grupa.
Zawsze
największą frajdę miałem, gdy widziałem, że drużyna się
buduje. Że ciężka praca przynosi wymierne efekty. Pamiętam jak
byłem dumny, gdy któryś z moich juniorów był zapraszany przez
trenerów do pierwszego zespołu. Radość przynosił każdy
pojedynczy chłopak.
Sam objął pan pierwszą
drużynę w 2012 roku. W dość niemiłych okolicznościach.
Nie
wiem czy w niemiłych. Pracowałem z trenerem, który sam biegał
jeszcze po murawie. W pewnym momencie nie dogadał się z zarządem i
zaproponowano posadę mojej osobie. Oferta spadła znienacka, bo trzy
dni przed meczem ligowym. Ale zarząd nie ma chyba czego żałować.
W pierwszym roku awansowaliśmy do II ligi.
Szybko.
Każdego
trenera rozlicza się z wyników, a tych na początku nie było. Po
czterech kolejkach tamtego sezonu zajmowaliśmy ostatnie miejsce.
Zaczęły się oczywiście pojawiać różne głosy, ale w klubie
wytrzymali ciśnienie. Pamiętam zresztą przełomowe spotkanie w
Dębnie. Skończyło się szczęśliwie. W końcu udało się
wywalczyć upragniony awans.
Mówi
pan, że teraz funkcjonujecie jak pierwszoligowcy, więc rozumiem, że
celujecie w kolejny?
Przede
wszystkim twardo stąpamy po ziemi. Wiemy, jakim dysponujemy budżetem
i którą drogą musimy podążać. Na razie trzeba skupić się na
II lidze, bo rozgrywki w tym roku są bardzo mocne. Tak mocne jeszcze
nie były.
Trzeba podkreślić, że w tym
„pucharowym” sezonie byliście bardzo blisko awansu. Chyba
jeszcze bliżej niż finału na Narodowym.
W
barażach byliśmy do 70. minuty spotkania ostatniej kolejki ze Stalą
Stalowa Wola. Szalony mecz, bo oni też walczyli o awans. Na
trybunach było mnóstwo ludzi. Ostatecznie wygraliśmy 2:0, ale
wyniki innych spotkań niestety nie ułożyły się po naszej myśli.
Zabrakło dwóch punktów.
Żal jeszcze większy niż
po Poznaniu?
W głębi
duszy już wcześniej wiedziałem, że może być ciężko. Zbyt
wiele rzeczy musiało ułożyć się po naszej myśli.
A
jak to było pod koniec zeszłego roku, gdy zrezygnował pan z pracy
w Błękitnych?
Piekielnie
ciężki moment. Jak to często bywa, gdy wygrywasz - wszyscy są w
euforii, a w razie porażek dostaje się tylko trenerowi. Sporo
rozmawiałem wtedy z prezesem. Mówiłem, że chcę podać się do
dymisji. Sugerował, żebym mocno się zastanowił, ale w końcu
zrobiłem to po porażce w Częstochowie. Tamten sezon był trudny.
Wszyscy liczyli na to, że w cuglach awansujemy, a kompletnie
zawodziliśmy.
Stracił pan wiarę w to, że można
cokolwiek zmienić?
W klubie
próbowano wtedy wszystkiego. I motywować większymi premiami, i
karać zawodników łącznie ze sztabem... Ostatnim ogniwem zawsze
jest jednak trener. Ja dalej wierzyłem w chłopaków, ale podjąłem
taką decyzję. Nie było tak, że ja zwątpiłem w drużynę. Nigdy
w życiu. Po prostu po wspaniałej przygodzie w pucharze wiele rzeczy
zrobiliśmy na wariata. Nie przepracowaliśmy normalnie okresu
przygotowawczego, bo strasznie mocno nastawiliśmy się na kolejną
edycję tych rozgrywek. Wygraliśmy z Gwardią Koszalin, potem
Termalicą... To było mniej więcej w połowie przygotowań, które
zaburzył jeszcze mecz z Zagłębiem Lubin. Do 60. minuty
prowadziliśmy z „Miedziowymi”, ale ostatecznie nas wypunktowali.
Chwilę po tym w zasadzie zgasło światło. Niektórzy byli chyba
trochę zawiedzeni - czy to brakiem transferów, czy to tym, że nie
było już błysków fleszy... Ostatecznie jednak pozostałem w
klubie. Prezes znowu miał nosa, bo później zanotowaliśmy niezłą
rundę.
Porozmawiajmy jeszcze trochę o pracy
młodych trenerów w niższych ligach. Ciężki kawałek chleba.
Umówmy się, żeby trener
mógł się temu naprawdę poświęcić, trzeba mu po prostu
zapłacić. I nie tylko jemu. Teraz mam do dyspozycji stosunkowo
szeroki sztab, o którym już wspomniałem, ale kilka sezonów wstecz
tego nie było. Brakowało asystenta, trenera od bramkarzy,
masażysty... A nie mówimy przecież o najniższej lidze. Na
szczęście doszło do zmian. Gdzieś obok tego szalenie ważna jest
jednak jeszcze jedna rzecz. Bez względu na to czy trener jest młody,
czy nie, musi czuć wsparcie ze strony osób rządzących klubem. Ja
czuję je tutaj od samego początku.
Pamietam scenkę z
tamtego „pucharowego” sezonu. Po kolejnej ligowej porażce,
bodajże trzeciej z rzędu, podszedł do mnie prezes i mówi:
„Słuchaj, nie martw się. Zaraz odpalicie i wszystko będzie
dobrze”. Niby nic, ale to był wielki gest. Równie dobrze już
wtedy mógł podziękować mi za współpracę.
O dymisji już było. Takich chwil
zwątpienia jest dużo? Nie chodzi mi nawet o wiarę w drużynę
tylko sens dalszego pięcia się po szczeblach kariery.
Zwycięstwa
uskrzydlają. Noszą. Porażki z kolei często działają
destrukcyjnie. Nie ukrywam, że w pewnym momencie, właśnie po
naszej pucharowej przygodzie i słabszych wynikach w lidze, miałem
wszystkiego dosyć. Być może nawet sam czekałem na przerwę.
Chciałem złapać oddech, zresetować się. Ale takie momenty
przytrafiają się chyba każdemu.
Miał pan w
ogóle oferty z wyżej notowanych klubów po przygodzie w
pucharze?
Nie. Nie miałem
żadnej propozycji. Uważam zresztą, że jeszcze dużo muszę się
nauczyć. Właśnie byłem na kursie w Szkole Trenerów. Poznałem
wielu fajnych kolegów, powymienialiśmy się spostrzeżeniami...
Nauka, nauka, nauka i zbieranie doświadczenia - to się dla mnie
liczy. Szczerze mówiąc, nawet przez moment nie myślałem o
odejściu do innego klubu. W Stargardzie czuję się znakomicie.
Oprócz trenowania Błękitnych dalej pracuję zawodowo w szkole.
Jestem szczęśliwym człowiekiem, co jest dla mnie szalenie istotną
sprawą.
Nie
korci pana, żeby w najbliższym czasie zmienić otoczenie i
spróbować sił gdzieś indziej?
Podchodzę
do tego na spokojnie. Na wszystko trzeba zapracować. Czasami komuś
raz coś wyjdzie i na tym koniec. Ja nigdy nie uważałem się za
Alfę i Omegę. Oczywiście, jestem pewny siebie, ale w tym zawodzie
trzeba być bardzo pokornym. Wtedy możesz osiągnąć prawdziwy
sukces. W II lidze od jakiegoś czasu pracuje znakomity
szkoleniowiec. Chodzi mi o Ryszarda Wieczorka. Wielkie doświadczenie.
Rozmowy z nim, a dyskutujemy dość często, bardzo dużo mi dają.
Widać, że zjadł na tym zawodzie zęby. To tylko pokazuje mi, że
przede mną jeszcze dużo pracy. I wiem, że po drodze będą zarówno
sukcesy, jak i porażki.
Będzie dla pana porażką,
jeśli nigdy nie trafi do Ekstraklasy?
Nie.
Wiem, że to brzmi banalnie i może nie każdy mnie do końca
zrozumie, ale ja przede wszystkim chcę być szczęśliwym
człowiekiem. Żyć zgodnie ze swoimi zasadami i przychodzić do
swojej pracy z uśmiechem. W Błękitnych mam grono wspaniałych
ludzi i to jest dla mnie kluczowe. Oczywiście to się może zmienić,
ale w tym momencie nie chciałbym pracować w miejscu, gdzie ktoś
rozgrywa jakieś gierki. Ekstraklasa? Idę w dobrym kierunku, ale na
to jeszcze za wcześnie.
Pamiętam jak raz oburzył
się pan, gdy jeden z dziennikarzy podkreślił, że bardzo chce pan
pracować w Pogoni Szczecin.
Mądry
dziennikarz zadał inteligentne pytanie i taki wymyślił tytuł
(śmiech). Liczy się kontekst. Mogę tylko powtórzyć - w
województwie nie ma trenera, który nie chciałby pracować w
największym klubie. Każdy powinien mieć ambicje i marzenia. Jeśli
ktoś ich nie ma, nie powinien zabierać się za trenerkę.
Szkoleniowiec z B-klasy chce kiedyś trafić do okręgówki. Ten z
okręgówki - do IV ligi i tak dalej.
Było
już o Skorży i Wieczorku. Ceni pan jeszcze czyjś warsztat?
Bardzo cenię umiejętności
trenera Probierza. Lubię takich charyzmatycznych, pewnych siebie
szkoleniowców. Ma świetny kontakt z drużyną, jest przywódcą.
Oczywiście ma zupełnie inny charakter niż choćby trener Skorża,
który z reguły jest ostoją spokoju, ale to się nie wyklucza. Od
każdego można coś wyciągnąć.
Ma pan również
na myśli to medialne show u Probierza?
Tak.
On po prostu jest bardzo wyrazistą osobą. Oczywiście koniec końców
i tak najważniejsze jest to, jakim jest się w stosunku do samych
zawodników, ale to może się podobać. Patrząc na całokształt -
wyniki, zawodników, których wychował - dla mnie jest kolejnym
autorytetem.
Drugoligowy zespół, wspomniana praca
- jest czas na coś jeszcze?
Rozmawiałem
kiedyś na ten temat z doświadczonymi trenerami z Ekstraklasy.
Podkreślili, że młodzi szkoleniowcy dosłownie przez cały czas
myślą. O zajęciach, wynikach, porażkach, tym co robią źle, co
dobrze... A oni potrafią się trochę bardziej wyłączyć.
Odpocząć. Nie ukrywam, futbol pochłania mnie całkowicie. W klubie
spędzam bardzo dużo czasu. Po swoim treningu zawsze zostaję na
zajęciach syna. Po prostu lubię być przy piłce. Do pewnych spraw
podchodzę na spokojnie, ale w gruncie rzeczy nie wyobrażam sobie,
żeby jej nie było.