23 - dokładnie tyle spotkań w Ekstraklasie zanotował w swojej karierze Szymon Gąsiński. Złożyły się na to występy w Zagłębiu Sosnowiec, Polonii Bytom i Cracovii. Jakiś czas temu doświadczony bramkarz postawił na beach soccer. I jego przygoda z plażówką rozpoczyna się naprawdę znakomicie! 33-latek został wybrany najlepszym bramkarzem turnieju w Jesolo, na którym polska reprezentacja wywalczyła awans na mistrzostwa świata.
Był
pan już kiedyś na Bahamach?
Nie
byłem.
A w Dubaju?
Też
nie (śmiech).
Nie ma co ukrywać, dzięki beach
soccerowi zwiedzi pan zdecydowanie ładniejsze zakątki świata niż
grając w piłkę na trawie.
Zgadza
się. To charakterystyczne dla beach soccera, że turnieje odbywają
się w fajnych miejscach. Pogoda, wysoka temperatura, ludzie bawiący
się przy dobrej muzyce - to nie przypadek, że wybiera się właśnie
takie lokalizacje.
Jak zaczęła się pańska
przygoda z piłką na piasku?
Zaczęła
się dawno temu, bo minęło już 12 albo 13 lat. Na murawie
reprezentowałem wtedy barwy Górnika Łęczyca i łączyłem to z
grą w miejscowym Hurtapie. Szło mi przyzwoicie, ale trwało to
raptem przez kilkanaście miesięcy. Pierwszym poważnym sezonem na
piasku był dla mnie dopiero ten ostatni. Do KP Łódź zwerbował
mnie jeden z prezesów, Michał Szymański. Stwierdził, że chętnie
widziałby mnie w swoim zespole, po tym jak w zasadzie rozstałem się
z trawą. Zobaczył mnie jeszcze Marcin Stanisławski, trenujący
zarówno KP, jak i naszą kadrę. Okazało się, że prezentuję się
całkiem nieźle.
Bakcyla złapał pan już te
kilkanaście lat temu? Bo umówmy się, gra na piasku to jednak
zupełnie inna para kaloszy.
Dalej
mówimy o jednej z odmian futbolu, ale mimo wszystko to zupełnie coś
innego. Wtedy - grając jeszcze w Łęczycy - w stu procentach
skupiałem się na karierze na trawie. Z plażą miałem tylko
przetarcie, ale chyba faktycznie złapałem bakcyla. Tak jest pewnie
z każdym, kto zagra na większym turnieju. Słońce, piasek, piękna
pogoda, rozweselona widownia, która w żaden sposób nie jest
nastawiona do ciebie negatywnie... Przyjemność jest ogromna.
Większa niż z gry na murawie?
Gra
na trawie też ją przynosi, przynajmniej tak było w moim przypadku.
Za dzieciaka każdy marzy o zrobieniu wielkiej kariery na zielonej
murawie. Ma niedoścignione ideały - Schmeichela, Buffona...
Skłamałbym, gdybym powiedział teraz, że nie miałem przyjemności z grania na trawie. Miałem. Tak samo jak mam ją teraz grając na piasku.
Największe
podobieństwa i różnice dla bramkarza pomiędzy grą na obu nawierzchniach?
W beach soccerze
dalej szalenie ważne jest przygotowanie motoryczne. Bieganie po
piasku to wcale nie jest takie hop-siup. W nogi wchodzi krótki
spacer po plaży, a co dopiero mecz. Wbrew pozorom bramkarze również
bardzo ciężko na nim pracują. W przeciwieństwie do reszty kolegów
z drużyny, z reguły zmieniają się co tercję, a więc co 12
minut.
Różnice?
Na początku ciężko było się przyzwyczaić właśnie do zmian. Na
murawie mamy hierarchię - pierwszy bramkarz gra od deski do deski i
musi naprawdę strasznie podpaść, żeby wszedł za niego zmiennik.
Ma bardzo mocną pozycję. Na piasku jest inaczej - tak naprawdę nie
zawsze do końca wiadomo, kto jest tym pierwszym, a kto drugim.
Podczas meczu obaj bramkarze muszą ze sobą ściśle
współpracować.
Znalazłoby się pewnie kilka osób, które nie potrafiłyby przywyknąć do takiego
systemu.
Pewnie tak.
Piłkarze często potrzebują zdecydowanie większego wsparcia. Jasnego sygnału, że są pierwszym wyborem trenera. To nie
tyczy się zresztą tylko bramkarzy. Jeśli chodzi o zawodników z
pola, na piasku mamy zmiany czwórkami. I obie są równie ważne. To
wręcz kluczowe, żeby były w jak największym stopniu zbilansowane.
Wracając
jeszcze do roli bramkarza - na piasku jest on jednym z głównych
rozgrywających. Często podchodzi do gry i uruchamia napastników.
Notuje asysty. Oczywiście zaraz po tym trzeba ustawiać się do
bronienia.
Z różnic - zdecydowanie większa jest
też nieprzewidywalność.
Wiele
osób pewnie zawsze będzie miało w pamięci mecz Polski z Irlandią
i sytuację z Arturem Borucem, gdy piłka podskoczyła na kępie
trawy. Na piasku takie rzeczy to normalka. Gdy piłka leci płasko, w
zasadzie można być przekonanym, że za chwilę wykręci jakiś
numer - podskoczy, przyspieszy albo całkowicie zwolni. Doświadczenie
jednak robi swoje. Im dłużej się gra, tym więcej można
przewidzieć i być lepiej przygotowanym. Chociaż wszystkiego i tak
nigdy się nie przewidzi.
Pamięta pan swoje
spektakularne kiksy spowodowane właśnie „piaskowymi”
psikusami?
Szczerze mówiąc,
to jest tego naprawdę sporo. W zasadzie co drugi, trzeci mecz. A i
to niezły wynik, bo wcześniej zdarzały się częściej. Czasami
jestem przekonany, że piłka normalnie się odbije, aż tu nagle
„siada” i wpada pode mną. Za chwilę jest odwrotnie - myślę,
że znowu wturla się dołem, a ona leci pod poprzeczkę. Nie
pamiętam konkretnych spotkań, raczej nigdy tego nie rozpamiętuję.
Z racji tego, że jest to niejako wpisane w tę grę, trochę mniej
się to przeżywa.
Turniej w Jesolo. Jakby miał pan w
skali od jednego do dziesięciu ocenić niespodziankę, jaką
sprawiliście, to wystawiłby pan...?
Dziesiątka
to za mało! Przed wyjazdem do Włoch drużyna... może nie to, że
się rozleciała, ale całkowicie zmieniła swój kształt. Z
zawodników, którzy brali udział we wcześniejszym turnieju na
Węgrzech, do Jesolo pojechało czterech albo pięciu chłopaków.
Nie chcę mówić, że wyjeżdżaliśmy tam na wczasy, ale nikt nie
myślał o końcowym triumfie. Naszym celem było wyjście z
pierwszej grupy. Miały to umożliwić wygrane z Estonią oraz
Duńczykami. I tak też się stało.
Potem już się nie zatrzymaliście.
Nikt
się tego nie spodziewał. Najpierw wygraliśmy po ciężkim boju z
Ukrainą, później było to nieprawdopodobne spotkanie z Rosją... A
potem jeszcze wielkie Włochy i równie potężna Szwajcaria.
Najlepsze było to, że każdy chwalił nas za styl. Nie graliśmy
„na alibi”, skupiając się tylko na defensywie. Dojrzewaliśmy i
z każdym kolejnym spotkaniem wyglądaliśmy coraz lepiej. Przyniosło
to nieprawdopodobne efekty.
Awansowaliśmy na mistrzostwa
świata. Do tego teraz zaproszenie na turniej do Dubaju... Tam będą
grać najlepsi z najlepszych. Prestiżowe grono.
Pewnie
już nigdy nie zapomnicie min Rosjan, gdy ograliście ich 5:3. To
szalenie utytułowana ekipa.
Właśnie
kompletnie się na tym nie skupiliśmy. Dopiero po czasie
rozmawialiśmy sobie, że przegapiliśmy jak płakali. Oni byli
naprawdę zszokowani tym wynikiem. Prawdopodobnie zgubiło ich to, że
szykowali się już na najważniejszy na papierze mecz z Ukrainą,
który rozgrywali dzień później. Liczyli na to, że się położymy.
Kompletnie nie myśleli, że wielka Rosja może przegrać z tak
maluczkim zespołem jak my.
Dla pana
nieprawdopodobną sprawą była też pewnie nagroda dla najlepszego
bramkarza turnieju.
To w
ogóle był jakiś szok. Nagroda należała się jednak nam obu, a
być może nawet bardziej Maćkowi Marciniakowi. Mecz, jaki rozegrał
właśnie przeciwko Rosji to było mistrzostwo świata. On ich
podłamywał każdą kolejną interwencją. Ja w turniej wszedłem na
spokojnie. Wcześniej nie popełniałem błędów, ale prawdziwy
wybuch formy nastąpił w dwóch ostatnich spotkaniach z Włochami i
Szwajcarią. Pewnie nimi przekonałem jury, żeby postawili na mnie.
Najfajniejsze było jednak to, że w zasadzie wybierano właśnie
między nami.
Może być pan z siebie dumny.
Pochwał było mnóstwo, nawet z samej Brazylii.
Duma
rozpiera, ale nie można popaść w samozachwyt. Trzeba się cieszyć,
celebrować wygraną, ale póki co to tylko jeden turniej. Zarówno
ja sam, jak i cała drużyna musi potwierdzić swoja klasę. Na razie
skupiamy się na Dubaju. Zupełnie nie miałbym nic przeciwko, gdyby
to Maciek został tam wybrany bramkarzem turnieju. To by tylko
świadczyło o tym, że polski beach soccer bramkarzami stoi!
Czyli
tak jak na trawie. A jak to jest z szatnią, też są podobieństwa?
Dajmy na to, kto jest największym żartownisiem w kadrze?
Jajcarzem
pierwszej wody jest Tomek Lenart. Do tego Boguś Saganowski. Obaj
zawsze coś palną czy zrobią. W ogóle atmosferę mamy znakomitą.
Jest mnóstwo żartów i dystansu do siebie, a to przecież szalenie
ważna sprawa. Wiem, że chciałbyś usłyszeć jakąś anegdotkę,
ale niektóre dowcipy są tak niesmaczne, że lepiej ich nie
opowiadać (śmiech). Przez cały ten wyjazd do Włoch było mnóstwo
śmiechu.
Nie wiem jak jest w szatni jedenastoosobowej
reprezentacji Polski, ale byłem w kilku klubowych i u nas jest
bardzo podobnie. Ten sam poziom żartów. W zasadzie przez cały czas
mamy ze sobą kontakt. Teraz porozjeżdżaliśmy się po domach, ale
codziennie ktoś tam coś napisze na Messengerze. Trzeba też powiedzieć, że to wszystko nie tyczy się samych zawodników czy trenerów. Przy kadrze pracują wspaniałe osoby. Choćby nasz kierownik, Michał Piekarczyk, który jest w to wszystko szalenie zaangażowany. Nie zawsze docenia się pracę takich ludzi.
„Boguś
i jego dzieci”. Podobno tak się was nazywa.
(śmiech).
Z Bogusiem znam się już od dawien dawna. W końcu obaj wychowaliśmy
się w Łódzkim KS-ie. Zawsze kojarzyłem go z wysokich lotów na
piasku. Lata mijają, a to się nie zmienia. To wyświechtane
określenie, ale on jest jak wino - im starszy, tym lepszy. To
niewyobrażalne, że facet w tym wieku wyprawia takie rzeczy. Fruwa
nad głowami obrońców, robi salta, strzela z przewrotek... Białko
w oku się ścina. Z całego serca życzę mu tego, żeby grał jak
najdłużej. Mam nadzieję, że pokaże się ze znakomitej strony na
najbliższych turniejach.
Boguś powoli nosi się z zamiarem
zakończenia kariery, ale myślę, że na to jeszcze za wcześnie.
Dopóki ma siłę się wybijać i robić w powietrzu „rowerek”,
dalej powinien dawać przykład.
Bez
niego polski beach soccer to nie byłoby to samo.
To
ikona. Powinni mu postawić pomnik na jakiejś plaży. Przez tyle lat
zrobił w naszym kraju tak wiele dla tej dyscypliny, a teraz jeszcze
ten awans na mistrzostwa... Razem z Witkiem Zioberem będzie
łącznikiem między tym turniejem, a brazylijskim mundialem, który
odbył się w 2006 roku. To tylko świadczy o tym, jak wysoki poziom
od lat prezentuje ta dwójka. Bez nich beach soccer nie byłby
dzisiaj tak popularny.
Oglądał pan tamte
mistrzostwa w Brazylii?
To
właśnie mniej więcej wtedy po raz pierwszy próbowałem swoich sił
na plaży. Sam turniej pamiętam. Jedenaste miejsce nie było może
jakimś wybitnym wynikiem, ale wtedy, podobnie jak i teraz, ogromnym
sukcesem był już sam awans na tę imprezę. Wierzę w to, że
poprawimy ten wynik. Stać nas na to.
Wtedy zrobi
się jeszcze większa moda na beach soccer.
Mam
taką nadzieję. Nawet samo to, że teraz rozmawiamy pokazuje, że
media coraz bardziej się nami interesują. Nasze ostatnie mecze
pokazywał Polsat, który szykuje się zresztą do transmisji
mundialu. Trzeba to wykorzystać. Beach soccer to naprawdę bardzo
fajny sport. Piłka nożna na trawie zawsze będzie numerem jeden,
ale jej widowiskowa odmiana na piasku może być świetnym dodatkiem
dla kibiców.
Po
ostatnim turnieju dzwonili do mnie znajomi, którzy oglądali beach
soccer po raz pierwszy. Mówili, że to nieprawdopodobne, jak bardzo
można emocjonować się przez 36 minut. W jednym spotkaniu często
dzieje się więcej niż w trakcie kilku na trawie. Widowiskowość
jest ogromna. Warto zainteresować tym jeszcze więcej ludzi.
Grubą
kreską oddzielił pan to, co wcześniej przeżył na murawie?
Cały
czas występuję w IV lidze, ale pewien etap został zakończony. Był
dla mnie naprawdę fajny. Posmakowałem trochę Ekstraklasy, grałem
z dobrymi zawodnikami... Mógłbym występować jeszcze przez kilka
lat na wyższym poziomie, ale podjąłem taką, a nie inną decyzję. Teraz
skupiam się głównie na plaży. Cieszę się, że moja przygoda
zaczęła się tak udanie i mam nadzieję, że będzie trwała.
Skoro zaczął pan tak dobrze, strach się bać,
jak będzie się pan prezentował za te kilka lat.
Mam
nadzieję, że nie wystrzelałem się już z tymi sukcesami (śmiech).
Do zdobycia jest jeszcze naprawdę wiele. Jeśli tylko beach soccer
stanie się dyscypliną olimpijską, chciałbym pojechać na
igrzyska. Ale na razie w pełni skupiamy się na kolejnych
turniejach. Orzełek na piersi, Mazurek Dąbrowskiego... To naprawdę
znakomite uczucie.