Pamiętacie fantastyczną przygodę Błękitnych Stargard Szczeciński w Pucharze Polski dwa sezony temu? Jednym z liderów drużyny, która otarła się o finał tych rozgrywek był Robert Gajda. Z 38-latkiem porozmawialiśmy sobie o całej jego przygodzie z piłką. Nieczyste spotkania, legendarne stargardzkie grzyby, oferty z Ekstraklasy, zakład przed rewanżem z Lechem... Zapraszamy!
15 sezonów w pierwszej drużynie Błękitnych. Dobrze policzyłem?
Przyznam szczerze, że nie wiem. Naprawdę. Nigdy nie przywiązywałem zbytniej wagi do takich rzeczy - do liczby występów czy wszystkich bramek. Pół roku temu chłopcy próbowali je zliczyć i wyszło tego naprawdę sporo. To fakt, czasami coś odbiło się od nogi (śmiech). Co mogę powiedzieć... Ten czas minął bardzo szybko. Pamiętam jeszcze jak razem z Błękitnymi graliśmy na zapleczu Ekstraklasy.
Sam Stargard pewnie mocno się zmienił, odkąd zaczynał pan tutaj grać.
Jeśli chodzi o stadion, budynek klubowy, szatnie - wszystko poza jedną trybuną wygląda niemal identycznie. Samo miasto faktycznie jest kompletnie inne. Czystsze, ładniejsze, bardziej nowoczesne... Trzeba jednak dodać, że - choć wiele osób tak uważa - wcale nie jestem wychowankiem Błękitnych. Jestem tutaj długo, bardzo długo, ale wcześniej grałem jeszcze w B-klasowym Saturnie Szadzko i drużynach z Chociwla oraz Barzkowic. Do drużyny ze Stargardu sprowadził mnie pan Durda.
Od zawsze
liczyła się u pana tylko piłka?
Był moment, w którym biegałem na średnich dystansach. Trwało to może przez dwa lata. Jeździłem na jakieś zawody. To zresztą od jednego z lekkoatletycznych szkoleniowców usłyszałem, że moja postura nie nadaje się do futbolu. A wiadomo - każdy młody chłopak mimo wszystko woli kopać piłkę niż biegać. Ja do pewnego momentu to robiłem, bo po prostu mnie to bawiło. W końcu jednak postawiłem na piłkę. Ktoś zobaczył, że nieźle radzę sobie na boisku i tak to się zaczęło.
Osiągnąłby
pan więcej, gdyby postawił na bieganie?
Nie. No bo kto
biegał z prawdziwymi sukcesami? Czapiewski, teraz Kszczot z
Lewandowskim. Pojedyncze osoby. Tam trzeba być wybitną jednostką,
a ja nią nie byłem. Dysponowałem dobrą wydolnością, ale w
lekkoatletyce nie miałem szans. Oczywiście w piłce też nigdy nie
uważałem się za kogoś wybitnego. Różnica jest jednak taka, że
w Polsce na szczeblu centralnym występuje kilka tysięcy ludzi.
Wspomniał pan
o grze Błękitnych na zapleczu Ekstraklasy. Sezon 2003/2004.
Początek miał pan niezły - trzykrotnie trafił pan do siatki.
To
były czasy, gdy spotkania nie były do końca czyste i my byliśmy
tymi biedakami, których wszyscy karcili. Jedną z tamtych bramek
zdobyłem na Cracovii. Świetnie pamiętam ten mecz. Prowadziliśmy
po trafieniu Piotrka Kosiorowskiego. Potem z boiska szybko wyleciał
Kuba Wawrzyniak... Ja strzeliłem na 2:2, ale ostatecznie
przegraliśmy 2:3. Wygraną dało im trafienie Piotra Bani.
Nieprzyjemne rzeczy działy się też choćby na meczach z Pogonią.
Czytałem potem w jakiejś książce, że to spotkanie było
załatwione za tyle, a tamo za tyle... Bagno. Ale było - minęło.
Nie ma co do tego wracać.
Nie
dokończyliście tamtego sezonu z powodu finansów. O biedzie w
Błękitnych przez długi czas krążyły legendy.
Pieniędzy
brakowało, z tym nawet nie ma co dyskutować. Ale nie można mówić,
że nie mieliśmy co jeść i musieliśmy chodzić na grzyby, żeby
cokolwiek wrzucić do garnka. Już to kiedyś prostowaliśmy. No
wyobraża pan sobie zawodowego piłkarza zbierającego grzyby na
obiad?! Ja wiem, że takie rzeczy fajnie się sprzedają, ale aż
mnie bolało, gdy ktoś mówił o czymś takim. Że biliśmy się o
pierogi... Powagi.
Wypady na grzyby były, a i owszem. Chodziło jednak tylko i wyłącznie o integrację.
Realnie -
mogliście dograć tamten sezon?
To pytanie nie do mnie. Bo my
chcieliśmy to zrobić - mam tu na myśli głównie chłopaków mocniej związanych z samym
Stargardem. Ja mogę jednak
mówić swoje - że mogliśmy kontynuować granie - ale jednak trzeba
było mieć za co pojechać na spotkanie, zapłacić za hotel...
Chociaż to drugie akurat nie zawsze. Pamiętam jak raz wyjechaliśmy
na mecz w Jaworznie (prawie 600 km - red.). Odbywał się w niedzielę, a wyjechaliśmy na niego w sobotę o 23. Bez sensu, ale się dało.
Pewnie jeszcze
wygraliście.
Przegraliśmy
0:2, ale dobrze się zaprezentowaliśmy. Jak w większości tamtych
spotkań. Szczakowianka sporo wtedy wygrywała... Dziwna liga.
To przez problemy finansowe klubu
opuścił pan Błękitnych na kilka rund?
Tak.
Założyłem rodzinę i trzeba było wyjechać za chlebem. Grałem
wtedy m.in. w Janikowie. Gdy wróciłem, podjąłem pracę w
Przedsiębiorstwie Energetyki Cieplnej i już do samego końca
łączyłem to z graniem w Błękitnych. Jestem z nimi związany do
dzisiaj. Co prawda nie z pierwszą drużyną, ale gram w rezerwach.
Patrząc na te wszystkie lata -
kiedy doszło do pana, że nie wskoczy pan na wyższy poziom.
Zależy,
co uznamy za wyższy poziom.
Regularną grę w
Ekstraklasie. Albo inaczej - utrzymywanie się z samej piłki.
Najciekawsze jest to, że
gdy połączyłem granie z pracą, otrzymałem propozycję z
Ekstraklasy. Miałem wtedy 28 albo 29 lat. Odmówiłem.
Chodziło o Pogoń?
Co było, a nie
jest, nie pisze się w rejestr. Teraz mogę mówić, że to była
nawet Legia... Nie ma co tego roztrząsać.
Żałował pan
kiedykolwiek tej decyzji?
Przede wszystkim miałem naprawdę spory dylemat. Początkowo nie byłem pewny, co będzie dla mnie najlepsze. Po rozmowie z najważniejszymi dla mnie osobami zdecydowałem się jednak zostać w Błękitnych. Wybór był całkowicie świadomy. Czy żałuję? Nie wiem, co by było gdyby, ale dzisiaj jestem z tej decyzji zadowolony.
To była jedyna taka oferta w
pańskiej karierze?
Podobną
otrzymałem, gdy przebywałem wcześniej w Janikowie. Dobrze mi tam
szło, strzeliłem bodaj 11 goli w rundzie. To był trzeci szczebel,
walczyliśmy zresztą o awans wyżej. Wtedy jednak nie chciał mnie
puścić klub. Szczerze mówiąc, nie byłem bardzo zły. Miałem
podpisaną umowę, więc mieli prawo decydować o moim losie. Przy
tej drugiej propozycji decyzja należała już tylko i wyłącznie
do mnie.
Odmówił pan i chwilę później
został grającym trenerem Błękitnych.
Dokładnie,
ale nie powiem, ile dokładnie czasu minęło od jednej decyzji do
drugiej.
Zaraz wyjdzie, że ten ekstraklasowicz chciał pana, gdy był pan grającym szkoleniowcem...
Nie, nie, nie - tak na pewno nie było (śmiech). Ale faktycznie, wszystko działo się dość szybko. Trenerem miałem być tylko przez chwilę. W pierwszym meczu wygraliśmy jednak z odradzającą się wtedy Pogonią 4:2. I to grając w osłabieniu. Zostałem więc na dłużej, ale z perspektywy czasu widzę, że to był błąd. Nie chodzi nawet o same wyniki. W lidze zostaliśmy wyprzedzeni tylko przez Bałtyk Gdynia i awansowaliśmy do baraży, w których ostatecznie przegraliśmy z Miedzą Legnica. Chodzi mi jednak o to, że grający szkoleniowiec na takim poziomie sam nie trenuje już tak jak należy. I jak wcześniej zdobywałem po 20 bramek, to w jednym z tamtych sezonów trafiłem do siatki raptem ośmiokrotnie. Potem, gdy przestałem być trenerem, znowu zacząłem strzelać więcej.
Ale w
tamtym okresie przytrafił się panu genialny miesiąc. Ja wiem, to
tylko III liga, ale wynik i tak niecodzienny - pięć bramek, cztery
i trzy. Wszystko w przeciągu pięciu kolejek.
Pięć i
cztery pamiętam - to było z Redą i Rumią. Ale hat-tricka już
nie... O, tydzień temu też strzeliłem trzy gole w rezerwach, a mam
przecież prawie 40 lat. A poważnie - okej tak było i podobne
statystyki faktycznie nie zdarzają się zbyt często, ale „Lewy”
osiągnął chyba trochę więcej, strzelając „czwórkę”
Realowi...
Troszeczkę.
Troszeczkę (śmiech). Ja się z tego bardzo cieszę, podobnie jak ze wszystkich innych goli, ale raczej nie opowiadam ani nie będę opowiadał o nich moim córkom. Za zdecydowanie większe osiągnięcie uważam naszą przygodę w Pucharze Polski.
O niej będzie pan opowiadał?
Mają sześć i dziesięć lat, więc śledziły ją same. Pamiętam tamte święta Wielkiej Nocy. Spędziliśmy je z żoną bardzo oryginalnie, bo w studiu Polsatu. Dziewczynki, jedząc wielkanocne śniadanie, oglądały mnie w telewizji. Na pamiętnym półfinałowym spotkaniu z Lechem w Poznaniu niestety ich nie było, bo nie pozwalała na to pora, ale wiedzą, kim jest tato (śmiech).
Pamiętam, że
dość mocno wkurzało was to, że każdy przedstawiał was jako
totalnych amatorów.
Może nie amatorów, ale półzawodowców.
W zasadzie każdemu przypisywano to, że łączy granie z czymś
jeszcze, a tymczasem w innym zawodzie na co dzień pracowało nas
może trzech czy czterech. Byłem ja, Tomek Pustelnik, Marek Ufnal...
Sami najbardziej doświadczeni.
No właśnie, to chyba świetna
sprawa, że coś takiego przytrafiło się w zasadzie na sam koniec
kariery.
To było
spełnienie marzeń. W poprzednim sezonie, dokładnie zimą, złapałem
kontuzję kolana, po której już nie wróciłem do gry w pierwszym
zespole. I tak sobie właśnie pomyślałem, że równie dobrze mogło
mi się to przytrafić rok wcześniej. Jak wiele bym wtedy stracił i
tego żałował...
Otarliście
się o finał dzięki szatni?
Tak - atmosfera i
podejście do tych spotkań było kluczowe. No bo jak wytłumaczyć,
że między wygranymi w pucharze z Cracovią, przegrywaliśmy w
lidze? Choćby z Kluczborkiem. Jak to logicznie wytłumaczyć?
Zero
logiki, jak w całej piłce.
Do tego można zresztą podpiąć
pierwszy mecz z Cracovią, który wygraliśmy w Stargardzie 2:0.
Pierwsza bramka - okej. Ale druga, gdy wbili sobie swojaka, to była
czołówka „piłkarskich jaj”.
Przepaść w budżetach nie zawsze przekłada się na różnicę w jakości na boisku.
Błękitni bardzo
często grają sparingi z Pogonią. I przez osiem lat praktycznie
tylko wygrywaliśmy. Ostatnio faktycznie nas zlali, ale wcześniej
bywało odwrotnie. Wiem, że to tylko sparingi, ale chodzi mi o to,
że potrafiliśmy przygotować się na silniejszego przeciwnika.
W
polskiej piłce można naprawdę wiele osiągnąć cechami
wolicjonalnymi. Spójrzmy na tegoroczny PP - Jastrzębie ograło
Łęczną, a Puszcza Niepołomice - Lechię. Wtedy lidera
Ekstraklasy! W obu przypadkach dochodziło do karnych, ale to nie
umniejsza sukcesów tych drużyn. W tamtym „pucharowym” sezonie
sam strzeliłem w sumie dziewięć goli z karnych. I czy jakoś się
tym przejmowałem? Bramka to bramka - z jedenastu metrów liczy się
tak samo. Przecież w taki sposób rozstrzyga się to, kto sięga po
najważniejsze laury w europejskim futbolu. Element gry, jak każdy
inny.
Będąc przy najważniejszych
laurach, na mistrzostwach Europy zagrał niedawno Bartosz Kapustka.
Podobno dzięki panu...
Tak,
słyszałem już podobne głosy (śmiech).
„Kapustka
niech lepiej skupi się na treningach, by być lepszym piłkarzem.
Zwłaszcza mówię tu o środowym treningu, który będzie miał, w
czasie gdy my będziemy grali w półfinale Pucharu Polski”.
Pięknie sprowadził go pan na ziemię.
Zapytano
mnie, więc powiedziałem co myślę. Dla mnie sprawa była prosta.
Mówił, że Lech się po nas przejedzie, że nas zje... Nie podobało
mi się to, że takie słowa padły z ust 18-latka. Ostatecznie to my
graliśmy w półfinale, więc stwierdziłem, że dobrze byłoby,
gdyby wtedy potrenował. W żaden sposób mu nie ubliżyłem. Gdyby
coś takiego powiedział ktoś starszy, pewnie spojrzelibyśmy na to
trochę inaczej. Potem jednak do nas zadzwonił i tłumaczył, że
ktoś od nas go zaczepiał. Przeprosił.
Kto kogo tak naprawdę zaczepiał?
Nie było mnie przy tym, więc nie chcę o tym mówić. Najważniejsze jest to, co zrobił później. Należy mu się szacunek. Podobnie jak wielu kibiców, mocno trzymam za niego kciuki.
Jeszcze parę słów o rewanżu z
Lechem. Były łzy?
Były...
Sam nie płakałem, ale kilku chłopakom się zdarzyło. Nie chcę
być czarnowidzem, ale boję się, że zespół Błękitnych tak
blisko finału PP za mojego życia już nie będzie. Byliśmy
naprawdę o krok i mieliśmy nadzieje, że się uda. Oczywiście już
po wszystkim - po łzach i smutku, doszło do nas, jak wielką rzecz
zrobiliśmy. To były piękne chwile. Te wszystkie autokary z naszymi
kibicami... Na trybunach przy Bułgarskiej siedziało więcej
stargardzian niż zmieściłoby się na całym naszym stadionie.
Podobno Błękitni nie mogli
awansować do finału. To tak odnośnie wspomnianego na początku
bagienka.
Nie wiem czy
mogli, czy nie mogli. Jeśli chodzi o czerwoną kartkę Łukasza
Kosakiewicza - według mnie sędzia popełnił błąd dając mu
pierwszy żółty kartonik.
Jakieś ciekawe
historie związane z tym meczem?
Tego było mnóstwo, ale wiadomo, że nie wszystko jest do opowiedzenia... O, trener Kapuściński przed rozpoczęciem spotkania, rozrysowując skład, wypisał nas dziesięciu. Pominął bodajże Rafała Gutowskiego. Oczywiście to taka typowo „freudowska” pomyłka, ale uwagę trzeba było zwrócić (śmiech).
Był
też pewien zakład... Pan Rutkowski, z którym spotkaliśmy się na
obiektach we Wronkach, gdzie spaliśmy, obiecał każdemu zawodnikowi
kuchenkę.
Oczywiście w razie zwycięstwa?
Tak
powiedział. Wcześniej gorąco dyskutowaliśmy, jak może się
skończyć mecz i stąd to wynikło (śmiech).
Pewnie
zupełnie inaczej patrzyłby pan dzisiaj na swoją piłkarską
przygodę, gdyby nie ten PP?
To było najlepsze możliwe zwieńczenie. Największy sukces. Przecież gdyby nie puchar, pan by tutaj nie przyjechał. To nie tyczy się zresztą tylko mnie. W klubie cały czas wisi wielka okładka „Przeglądu Sportowego”, na której jesteśmy. Te wspomnienia zostaną na zawsze.
Ogólnie
jest pan zadowolony z tego, co udało się panu osiągnąć?
Jak najbardziej. Nie jestem sfrustrowanym gościem, któremu nie udało się zagrać w Ekstraklasie. Takie mam już podejście do życia. Jestem spełniony. Zrobiłem tyle, ile mogłem. Nie osiągnąłem więcej głównie przez świadomą decyzję, jaką w pewnym momencie podjąłem.
Praca
w przedsiębiorstwie, w którym się obecnie znajdujemy jest cięższa
niż ogrywanie na boisku Cracovii czy Lecha?
Biegając
po murawie pracowałem i zarabiałem pieniądze, ale jednocześnie
świetnie się bawiłem. Tutaj tego nie ma. To znaczy bardzo lubię
swoją pracę, ale to już nie ma nic wspólnego z zabawą. Trzeba
podejmować masę decyzji - jednych bardziej, innych mniej ważnych.
Inne różnice? Pracując w jakiejkolwiek firmie tylko od ciebie
zależy, czy dobrze wykonujesz swoją robotę. Na boisku oczywiście
też chcesz robić wszystko jak najlepiej, ale naprzeciwko siebie
masz jeszcze 11 rywali.
Trenerka. Wiąże pan z nią
większe plany?
Na razie pracuję z dziećmi i rezerwami. Kończę kurs UEFA A, ale ciężko mi powiedzieć, jak to będzie dalej wyglądało. Priorytetem jest obecna praca.