Po sezonach w Lechii Gdańsk i Podbeskidziu Bielsko-Biała Mateusz Możdżeń trafił niedawno do Korony Kielce. Z 25-letnim pomocnikiem porozmawialiśmy sobie m.in. o legendarnym trafieniu z Manchesterem City, zagranicznym transferze, byciu zapchajdziurą i tym, jak zmienił się przez ostatnie lata. Zapraszamy!
Czym cię można szybko zdenerwować?
Niepunktualnością.
To na pewno. Ale przyszedłeś o umówionej godzinie, więc jest w
porządku (śmiech).
Myślałem, że pytaniami o gola z
Manchesterem City.
Faktycznie
to trochę denerwuje. Niby mogłem się już przyzwyczaić, ale cały
czas bardzo często się one przytrafiają. Niektórzy nie potrafią
zrozumieć, że to się wydarzyło i tyle. Koniec. Rozumiem pracę
dziennikarzy, ale w zasadzie każdy mógłby pisać to samo.
Wiadomo, że fajnie mieć takie trafienie na
koncie, ale chyba trochę stałeś się jego więźniem.
Można
tak powiedzieć. I w sumie to nie tyczy się tylko dziennikarzy, ale
również kibiców. Gdziekolwiek bym nie grał i tak często kończy
się na wspominaniu tego gola. Wiadomo, że jeśli zdobyłbym równie
wartościową bramkę w Lidze Europy, lub - daj Boże - Lidze
Mistrzów czy kadrze, trafienie z City zeszłoby na dalszy plan. Ale
na razie się nie udało.
Masz jakąkolwiek
anegdotę związaną z tym meczem, o której jeszcze nikomu nie
mówiłeś?
Chyba ciężko
byłoby do dzisiaj zatrzymać coś dla siebie. Ale warto wspomnieć,
że z trybun poznańskiego stadionu trzymał za mnie kciuki brat,
który jest za... Legią. Zjawił się wtedy na meczu z tatą, co
zbyt często się nie zdarzało. Po meczu mogłem do nich podejść i
zbić piątkę. Tata zresztą mocno się wzruszył, co też jest
raczej niespotykanym widokiem.
Jeśli chodzi o rywali, to
wiadomo, że robili na mnie wrażenie. Największe David Silva.
Świetnie poruszał się po boisku, dużo myślał. Ciężko było
odebrać mu piłkę.
Kiedyś już to prostowałeś,
ale potwierdzisz, że po tym meczu nie pojawiło się ani trochę
sodówki?
Sodówki nie było.
W takich kwestiach powinny wypowiadać się osoby, które faktycznie
spędzają z tobą czas. Wydaje mi się, że trener Bakero o niczym
takim w moim kontekście by nie powiedział. Po latach zawodnicy
czasami przyznają się, że w pewnych momentach faktycznie
odpływali, ale przecież nie będę niczego na siłę
wymyślał. Byłem jednym z najmłodszych w drużynie. Nie pozwalałem
sobie na więcej niż mogłem.
Swoją drogą, „Bakero
oszalał!”.
No było
(śmiech). Podejrzewam, że każdy, kto przejąłby zespół przed
meczem z takim rywalem i go wygrał, by oszalał.
Jakbyś
miał porównać siebie z 2010 roku i teraz. Co zmieniło się
najbardziej?
Przede
wszystkim mentalność. Jestem te kilka lat starszy, bogatszy o wiele
doświadczeń. Na każdym etapie swojego życia człowiek spotyka na
swojej drodze jakieś nowe rzeczy. Ma z nimi styczność po raz
pierwszy, poznaje je. Ciężko mi przytoczyć jakieś konkretne
przykłady... Chociaż mam, na pewno nie przeżywam już tak mocno
ostatnich spotkań jak kiedyś. Grając w sobotę, do piątku
rozmyślałem jeszcze o poprzednim meczu. A im gorzej poszło, tym
tych myśli było więcej. Jeśli chodzi o sprawy typowo piłkarskie,
do treningów cały czas podchodzę tak samo, bardzo poważnie. Nigdy
nie odpuszczałem i nic w tym względzie się nie
zmieniło.
Współpraca z którym trenerem w Lechu
dała ci najwięcej? Może przeanalizujmy ich po kolei.
Prawdziwą
szansę otrzymałem od trenera Zielińskiego. Rzucił mnie na głęboką
wodę, bo w lidze debiutowałem przecież przeciwko Wiśle Kraków. O
występie dowiedziałem się w dniu meczu, który rozgrywany był we
Wronkach. Gdyby nie choroba Kuby Wilka, pewnie bym nie zagrał.
Przyszedł do mnie Andrzej Kasprzak, trener od przygotowania
fizycznego, który swoją drogą cały czas pracuje w Poznaniu i
zaprowadził do Zielińskiego. Ten przedstawił mi sytuację. Była
może 14, a spotkanie rozpoczynało się o 17.
Pierwsze
skojarzenie z trenerem Zielińskim?
Miał
jaja. Wiadomo jaka presja jest w Poznaniu, a mimo że w tabeli
momentami nie było kolorowo, udało nam się sięgnąć po
mistrzostwo.
Trener Bakero?
Miał
inne podejście do pracy, zupełnie inną filozofię. Wszystko robił
na spokojnie. Emanował tym. To u niego po raz pierwszy spotkałem
się z treningiem z gumami. Wiązało się ósemkę wokół jakiegoś
słupka i pracowało nad mięśniami dwu- i czworogłowymi. Zawsze
powtarzał, że tak samo pracują w Barcelonie. Ktoś tam mógł się
śmiać, ale to prawda.
Rumak?
Znaliśmy się już
wcześniej. Kolejna wielka zmiana w stosunku do poprzedniego trenera.
Bo najpierw był doświadczony trener Zieliński, potem Bakero, który
w przeszłości był wielkim zawodnikiem, a zastąpił go młody
szkoleniowiec, wtedy bez większego doświadczenia w pracy z
seniorami. Nawet „Kotor” był od niego starszy. Trener został
rzucony na głęboką wodę. Pamiętajmy, że mówimy o Lechu.
Zupełnie inaczej można byłoby na to patrzeć, gdyby objął
drużynę zajmującą z reguły miejsca w drugiej ósemce. Czy sobie
poradził? Po części tak, ale wiadomo - brakowało wyników.
Szczególnie w europejskich pucharach, w których Lechowi pod jego
wodzą kompletnie nie szło. Oczywiście to nie była tylko jego
wina.
Z kim bym na temat trenera nie rozmawiał, każdy
podkreśla to samo - warsztat ma bardzo dobry. Zawodnicy chwalą
sobie współpracę z nim.
Jakie uczucie dominowało, gdy odchodziłeś z Lecha? Mogłeś zostać, ale mówiłeś, że priorytetem jest zagraniczny wyjazd.
Dość długo rozmawialiśmy wtedy z działaczami. Warunki, na jakich miała zostać podpisana nowa umowa były niezłe, ale zaufałem pewnym ludziom i nastawiłem się na wyjazd. Uznałem, że to naprawdę dobry moment.
Propozycje były konkretne?
Naprawdę
wierzyłem w to, że zaraz wyjadę. Sprawa była dość jasna.
W
grze był przede wszystkim Panathinaikos Ateny?
Przede
wszystkim było Blackpool, które rok później spadło z
Championship...
...Nie poszedłeś, to spadli.
Jakbym poszedł jako prawy
obrońca, mogłoby być różnie (śmiech). Ale temat był naprawdę
poważny. Szkoleniowiec nawet osobiście do mnie dzwonił.
Panathinaikos też był zainteresowany, ale na pewno nie tak mocno. W
ogóle mówiło się zdecydowanie więcej niż było konkretów. Z
perspektywy czasu widzę, że być może popełniłem błąd. Mogłem
jeszcze poczekać, a chciałem wszystko na już. Ale wszystko przez
to, że martwiłem się, nie wiedząc co będzie ze mną dalej.
A
zaufałeś wtedy...?
Współpracowałem
z Markiem Jóźwiakiem.
Nie polecasz?
Po
prostu drogi się rozeszły.
W sumie nie ma się co
dziwić, że ostatecznie trafiłeś do Lechii Gdańsk.
Tak, chociaż
wtedy jeszcze nie piastował tam żadnego stanowiska. To zaczęło
się trochę później.
Z Lechią miałeś walczyć o
mistrzostwo.
I na papierze
skład był bardzo mocny...
...Ale już po czasie
możesz powiedzieć, że nie miało to racji bytu? Teraz to się
uspokoiło, ale wtedy do Gdańska przychodziły tabuny zawodników.
Tak. Zawodnicy przychodzili
wtedy nie tylko latem. Po rundzie pojawili się nowi. Część
została kupiona, część wypożyczona, jeszcze inni byli
testowani... Tak to się kręciło. Zmiany trenerów też nie
pomagały.
Spora część zawodników była po
prostu słaba.
Pewnie byli
i tacy. Tabun to dobre określenie. Czasami trenowało bowiem ponad
30 chłopaków. Coś było nie tak. Niektóre decyzje nie były takie
proste i klarowne jak w innych klubach. I nie chodzi mi o szatnię.
Poza nią działo się po prostu sporo niejasnych i podejrzanych
spraw dla samych zawodników. Może dopiero za parę lat dowiemy się,
co tam się działo czy dzieje. W klubie było sporo ludzi z
zagranicy, których piłkarze nigdy nie widzieli na oczy.
Wspomniałeś o zmianach trenerów. W Poznaniu było ci
dane współpracować z Hiszpanem, a w Gdańsku - z Portugalczykiem,
Quimem Machado.
Portugalczyk,
który mówił po niemiecku (śmiech). Z tamtego okresu pamiętam
przede wszystkim dość wysokie kary za spóźnienia i tego typu
rzeczy. Można było dostać nawet tysiąc euro. Była jednak furtka.
Po wygranej w kolejnym ligowym meczu kary były anulowane.
Jak
patrzysz na określenie „zapchajdziura”?
Teraz?
Jeśli taki zawodnik spędził już sporo sezonów w niezłym klubie
i cały czas pełni tę „funkcję”, może grać w nim praktycznie
już do końca kariery.
Czułeś
się w pewnym momencie kimś takim?
Masz
na myśli Lecha?
W Lechii chyba też tak było.
Faktycznie, ale tam takich
zawodników było zdecydowanie więcej. Skupiając się na Poznaniu,
czułem się tak i nie robiłem z tego wielkiej tajemnicy.
Chyba
nawet powiedziałeś, że odchodzisz stamtąd, bo nienawidzisz prawej
obrony.
Mogło tak być. Po
prostu w pewnym momencie skończyła się moja cierpliwość.
Wiadomo, że tak na początku przygody z piłką, jak i później,
najważniejsze jest granie. Mając 18, 19, 20 lat, wędrowanie po
pozycjach przeszkadza jednak o wiele mniej. Tym bardziej będąc w
takim klubie jak Lech.
To było kluczowe w tym, że póki
co - mimo rozegrania prawie 170 spotkań w Ekstraklasie - nie
błysnąłeś w Ekstraklasie tak jak niektórzy oczekiwali? No chyba,
że sam patrzysz na to zupełnie inaczej?
Wiadomo,
że notując na samym początku taką przygodę w Lidze Europy, nie
myślałem, że kilka lat później będę w tym miejscu, w którym
obecnie się znajduję. Oczekiwałem o wiele więcej. Teraz wiem, że
piłka jest tak przewrotna, że nie można tego robić. W Poznaniu
chcieli, żebym został, ale gdybym się na to zdecydował, być może
dalej byłbym zapchajdziurą. Chociaż
czasami myślę, że gdybym wtedy wiedział, jak to wszystko się
potoczy, pewnie nie zdecydowałbym się na odejście. Nie wiem. Nie
ma co gdybać.
W
poprzednim sezonie grałeś bardzo dużo na swojej pozycji w
Podbeskidziu. Skończyło się jednak bolesnym spadkiem. Oszukano
was?
Po wygranym meczu z
Termalicą w szatni była euforia, ale dość szybko się to
uspokoiło. Wszyscy myśleli trzeźwo i zdawali sobie sprawę z tego,
że małego klubu łatwo się pozbyć. Bo tak trzeba nazwać
Podbeskidzie, porównując je z Lechią i Ruchem.
Mieliście żal do Lechii, że
wycofała skargę do Trybunału Arbitrażowego?
Żal
i wkurzenie. Gdyby to jednak im brakowało tego jednego punkciku,
pewnie szli by do Szwajcarii na kolanach. Ale wszyscy w Podbeskidziu
przyjęli to na klatę.
Jak bardzo to całe
zamieszanie wpłynęło na waszą dyspozycję w fazie finałowej, w
której kompletnie przestaliście grać?
Pewnie
miało to jakiś wpływ, ale spadliśmy na własne życzenie. Była w
tym tylko nasza wina. Najpierw przegraliśmy z Termalicą, którą w
sezonie zasadniczym potrafiliśmy dwukrotnie pokonać. Jedna porażka
o niczym nie przesądzała, ale nie potrafiliśmy się podnieść.
Ciężko znaleźć jest główną przyczynę. Po prostu taka jest
piłka.
Od 1 do 10 - jak bardzo jesteś zadowolony
z dotychczasowej przygody z nią? Ostatnio Maciej Gostomski
powiedział nam, że na dobrą sprawę on od futbolu nigdy wiele nie
oczekiwał.
Zawsze
podchodziłem do tego zupełnie inaczej. Piłka była i jest całym
moim życiem, chociaż dystans faktycznie jest dzisiaj większy.
Wiem, że na pewne rzeczy nie mamy wpływu. Kiedyś cały czas
oczekiwałem więcej i więcej. Być może były to jakieś chore
ambicje, a często przynoszą one odwrotny efekt. Póki co, niczego
wielkiego nie osiągnąłem. Gol z City to szalenie miła sprawa, ale
mam nadzieję, że za dziesięć lat nie będzie się mówiło w moim
kontekście tylko o tym.
Wiadomo, że to
uproszczenie, ale na razie 2 czy 10?
Dla
was wszystko jest czarne albo białe...
Po
prostu jestem ciekaw jak bardzo jesteś zadowolony z tego, co do tej
pory osiągnąłeś.
Piątkę
bym dał, a są widoki na szóstkę albo siódemkę (śmiech).
Zakończmy najprzyjemniej jak
się da. To zamieszanie, jakie wywołało legendarne zdjęcie z
Marcinem Kamińskim - śmialiście się z tego czy to była jednak
jakaś szpileczka? Chociaż tobie akurat oberwało się znacznie
mniej.
Trochę ukuło, ale
umówmy się, sprawa została rozdmuchana do granic możliwości
(śmiech). Przecież pojawiały się nawet jakieś wywiady na ten
temat. Marcin dobrze kiedyś powiedział - gdy jechał na Euro,
nikomu nic nie przeszkadzało. Wtedy miał gorszy okres, więc ktoś
się przyczepił.
Ale od tamtej pory rzeźba poszła
w górę?
Zmężniało się!
Nie wiem jak to wygląda teraz dokładnie u „Kamienia”, ale na
pewno jest lepiej. W końcu to było już kilka lat temu. Może go
teraz trochę przemielą w tych Niemczech.