Piłkarskie reality show. To jeszcze święto czy coraz bardziej cyrk?

2015-09-20 20:24:29; Aktualizacja: 9 lat temu
Piłkarskie reality show. To jeszcze święto czy coraz bardziej cyrk? Fot. Transfery.info
Redakcja
Redakcja Źródło: Transfery.info

Jakiż naiwny byłem - wcale nie tak dawno - wierząc, że Premiership jest rzeczywiście najlepszą ligą piłkarską świata.

Głupi wmawiałem sobie, że miliardy funtów, które Wyspiarze otrzymują ze sprzedaży praw telewizyjnych, świadczą jedynie o klasie zespołów reprezentujących brytyjski futbol. Łudziłem się, że Serie A, Ligue 1 czy Primiera Division już na zawsze będą pozostawały w cieniu tych wspaniałych rozgrywek, przez wiele lat sygnowanych nazwiskami zawodników wielkich, czy wręcz wybitnych, takich jak choćby Ryan Giggs, Thierry Henry bądź Didier Drogba. Z błędnego toku rozumowania wybiło mnie dopiero wczorajsze heroikomiczne spotkanie pomiędzy Chelsea i Arsenalem. 


„Wielkie Derby Londynu”, jak zwykło się mawiać o bezpośrednich pojedynkach tych dwóch drużyn, okazały się… no właśnie – czym? Aż trudno znaleźć odpowiednie słowa, by opisać to, co zaserwowali nam bohaterowie sobotniego spektaklu, który wszystkim sympatykom piłki nożnej wyszedł bokiem. Bo nadzieje, że mecz ten wyłoni zasłużonego zwycięzcę w wyniku wyrównanej, męskiej walki prysły już pod koniec pierwszej połowy, kiedy to Mike Dean postanowił, pomijając wizytę Gabriela Paulisty w pokoju zwierzeń, od razu wyznaczyć go do opuszczenia domu „Wielkiego Brata”, za którego uznać należy własnie rozjemcę wczorajszego meczu. Bo jego idiotyczne decyzje zabiły świetnie zapowiadający się spektakl, a samą Premier League naraziły na porównywanie do kiepskich programów telewizyjnych typu reality show. 


Bo czy rzeczywiście tak nie jest? Już w środku tygodnia trzy angielskie drużyny, a więc Arsenal, Manchester United oraz jego rywal zza miedzy – City zaserwowały nam interesujący zwiastun dania głównego, jakim miał być pojedynek „Kanonierów” z Chelsea. Wszystkie trzy teamy, jak jeden mąż, niespodziewanie przegrały swoje spotkania, choć każdy z nich miał pewnie pokonać rywala. O ile „Obywateli” można jeszcze na siłę usprawiedliwiać, twierdząc, że dać się pokonać finaliście minionej edycji Champions League to żaden wstyd, to na porażki Arsenalu i „Czerwonych Diabłów” już racjonalnego wytłumaczenia nie ma. Albo przynajmniej tak mi się wydawało, dopóki nie zasiadłem wczoraj po południu przed telewizor, by podelektować się starciem najlepszych stołecznych drużyn. 


Bo mniej więcej o godz. 14, kiedy pierwsza część spotkania dobiegła końca, zrozumiałem, że wtorkowo-środowe blamaże „potęg” Premiership nie były wcale przypadkiem, lecz doskonale zorganizowaną kampanią reklamową. Zdumieni łatwymi przegranymi Arsenalu i United na niwie europejskiej kibice z całego świata czekali z zapartym tchem no to, co miało dopiero nastąpić, czyli premierowy odcinek piłkarskiego Big Brothera. Role zostały przydzielone zawodnikom i arbitrowi Deanowi dużo wcześniej, by wszyscy wyznaczeni do udziału w nowym programie mogli należycie przygotować się do ich odegrania. 


I tak oto Diego Costa miał być w centrum uwagi, udając nabuzowanego kozaka z osiedlowej siłowni, który tylko szuka okazji do zwady. Nie muszę chyba dopisywać, że tę oscarową rolę mógł odegrać jedynie ktoś ze współczynnikiem IQ poniżej 20, a więc D.C. został do niej przydzielony automatycznie. Jego oponenta w walce chętny był zagrać Laurent Koscielny, ale że wykazał się wyjątkowo marnym talentem aktorskim, w trybie nagłym zastąpił go Gabriel Paulista. 


A kiedy już dwaj bohaterowie naszego reality ruszyli zaciekle do wyreżyserowanej walki, kolejne postacie wyłoniły się same. Cesc Fabregas okazał się tym, który donosi na pozostałych uczestników show. Hiszpan doskonale wywiązał się ze swoich obowiązków, kiedy najgłośniej domagał się ukarania Paulisty, reprezentującego przecież dawny klub rozgrywającego „The Blues”. Petr Cech, próbując rozdzielić zwaśnionych aktorów pierwszoplanowych, został z marszu okrzyknięty przez widzów jedyną, dobrą postacią całego widowiska. Dobrze chciał także Calum Chambers, ale oferma Hazard oddawszy słaby strzał, który trafił jednak do bramki, obnażył zapędy młodego Anglika ku działaniu na szkodę własnego zespołu. Swoje zadanie doskonale spełnił również Santi Cazorla. Hiszpan miał pokazać, że nie wytrzymuje napięcia programu i sam (po otrzymaniu drugiej żółtej kartki) opuszcza pozostałych uczestników. 


Ale zapomnielibyśmy o jakże ważnych drugoplanowych rolach, bez których nie może obyć się żadne (nie)porządne reality show – błazna i ważniaka. Z pierwszą z nich bardzo chciał się zmierzyć naczelny komik Wyspy, czyli Jose Mourinho. Po wyemitowania pierwszego odcinka Big Brothera przyznał, że jego drużyna zwyciężyła w nim zasłużenie, po DOBRYM (!) meczu. Na koniec nie omieszkał także uroczo uśmiechnąć się do telewidzów, jak na pajaca przystało. Ważniak Wenger z kolei, jak to ważniak, nie potrafił wprost powiedzieć, że jego podopieczny – Paulista niezasłużenie został wyrzucony z domu „Wielkiego Brata”, bo wcześniej powinien to zrobić Costa. Francuski szkoleniowiec, widząc, że nowy hit telewizyjny oglądają miliony, unikał wypowiadania niecenzuralnych słów ku Wielkiemu Bratu i w kolejnym odcinku znów będzie wcielał się w stonowanego, chłodnego oficjela. 


Czy Wy także odnosicie ostatnimi czasy wrażenie, że mecze Premier League nie są już takie jak dawniej? Że dziś przypominają cyrk, a nie wielkie piłkarskie święto? Ktoś mógłby powiedzieć, iż kiedyś również między piłkarzami dochodziło do bójek (np. legendarne starcia Patricka Vieiry z Royem Keanem), ale jednak zwycięzca meczu wyłaniany był w „normalny” sposób. Ot, dwaj gracze poprzepychali się nieco w tunelu, ale chwilę później rywalizowali ze sobą już jak na mężczyzn przystało. W czasach Francuza i Irlandczyka mniej było jednak kontrowersji, prób wpłynięcia na decyzję arbitra przez piłkarzy, a i sami sędziowie wykazywali się większym profesjonalizmem. Wiadomo, że nikt nie jest bezbłędny, ale nie wierzę, że zarówno Mike'owi, Deanowi, jak i jego pomocnikom, umknął zbyt nachalny masaż Costy po twarzy Koscielnego. Wielka szkoda, że mecz dwóch wielkich – jak by nie było – drużyn kończy się po raz kolejny skandalem. Najbardziej jednak ubolewam nad tym, że Premier League, którą od zawsze uważałem za najlepszą ligę świata, coraz bardziej zaczyna przypominać tanią chałturę dla półgłówków podobnych do pseudopiłkarza Diego Costy, zasiadających przed telewizorami nie po to, by ekscytować się pięknymi golami i czysto piłkarskimi emocjami, lecz w celu zobaczenia, czy Brazylijczyk z hiszpańskim paszportem po raz kolejny zrobi z sędziego frajera i zapewni swojej drużynie zwycięstwo. 


ADRIAN KOWALCZYK