Słodko-gorzki awans, czyli dlaczego brak stylu ma znaczenie
2016-08-24 12:14:28; Aktualizacja: 8 lat temuLegia weszła do futbolowego raju, polska piłka klubowa wyszła z jaskini, ale Warszawa tego dnia nie cieszyła się tak, jakby właśnie wywalczyła coś na co czekała 21 lat. I trudno się jej dziwić.
Gdy Michał Kucharczyk zdobył wczoraj wyrównującą bramkę, pieczętującą awans, nie czułem euforii. Rozejrzałem się wokół - było podobnie. Ktoś obok potężnie walnął w kabinę, ktoś się zaśmiał, ktoś krzyknął "wreszcie kurwa". Nie były to gesty radości, raczej oznaka ciężkiego kamienia, który właśnie wszystkim spadł z serca.
Przyznam szczerze. Nie wiedziałem, że tak upragniony awans może smakować tak podle. I wiem, że w myśli tej nie jestem odosobniony. Patrząc na wszystkich po wczorajszym meczu, rozmawiając z ludźmi, widziałem spuszczone głowy, słyszałem słowa "żenada" i "dramat". Wszystko sprowadza się do jednego, piłkarskiego aspektu - stylu.
Gdy byłem młodszy, mniej rozumiałem i na wszystko patrzyłem bardziej sentymentalnie, awans wydawał się ponad wszystko. Pamiętam mecze Wisły z Anderlechtem czy nawet nie tak dawne potyczki Legii ze Steauą. Momentami patrząc na grę polskich drużyn też zgrzytały zęby, a walenie głową w mur irytowało. Obiecywałem sobie jednak, że jeśli uda się odwrócić losy meczu, będę cieszył się jak głupi.Popularne
Dwumecz z Dundalk był inny, od początku do końca. Po pierwsze, radość przyszła już po losowaniu. Na dobrą sprawę, szampana z lodówki można było wyjąć już wtedy. Nawet jeśli nauczony doświadczeniem człowiek nie chciał rozstrzygać rywalizacji przed pierwszym gwizdkiem sędziego. Mało kto wierzył, że może się nie udać, a jeśli już, to przez wrodzony pesymizm.
Gdy po końcowym gwizdku w Warszawie spiker zacytował Dariusza Szpakowskiego ("I na pytanie, gdzie jest ta Legia, odpowiadam: W Lidze Mistrzów"), czułem bardziej zażenowanie niż dumę. Szalejący na murawie z radości Łukasz Broź wzbudzał podobne emocje. Widok Bogusława Leśnodorskiego, który od razu zszedł na murawę i wyściskał Besnika Hasiego jakby ten był ojcem sukcesu, wręcz przyprawiał o mdłości.
Styl to bardzo kłopotliwy temat. Nie każdemu podoba się "tiki-taka", nie każdemu gra z kontry i żelazna defensywa. Brak stylu nie podoba się jednak nikomu. Czasem faktycznie wynik może przesłonić beznadziejną grę, tym bardziej tak długo oczekiwany awans, tak bardzo wszystkim potrzebny. Ale nie w tym przypadku.
Gdy obiecywałem sobie ogromną radość, gdy miałem gdzieś wszystko, a liczył się tylko sukces, nigdy nie sądziłem, że o Ligę Mistrzów przyjdzie grać z drużyną na poziomie Dundalk. I właśnie tu tkwi sedno problemu. Gdyby tak wyglądały mecze z Anderlechtem, Steauą, Celtikiem czy innymi drużynami tego pokroju - większość kibiców zniosłaby boiskową padakę. Trafił się jednak rywal, którego na boisku należało zdominować, odprawić kilkoma bramki. Wielki niepokój o wynik tego dwumeczu do ostatnich minut to po prostu wstyd.
Legioniści dokonali tego wieczoru rzeczy niesamowitej i oczywiście nie mowa o awansie do Ligi Mistrzów. Sam dalej nie do końca rozumiem jak, ale udało im się dokonać sabotażu na piłkarskim święcie, jakim miał być wtorkowy wieczór dla całej Warszawy i wielu domostw w całej Polsce. Dawno nie zgadzałem się z "Żyletą" tak jak wczoraj, gdy piłkarze chcąc świętować sukces usłyszeli od kibiców "Legia grać, kurwa mać". Popularne "dziękujemy" powinni zaśpiewać zawodnicy fanom, bo atmosfera - jak zazwyczaj - była na poziomie Ligi Mistrzów.
Nie lubię popadania w skrajność, a takowe też się pojawia. Jakkolwiek beznadziejnie się zaprezentowała, jej triumf nie jest jedynie uśmiechem losu. Na takie losowanie mocno sobie zapracowała, a przecież szczęściu - wedle utartego powiedzenia - zawsze trzeba dopomóc. Dlatego też należy podkreślić fakt, że wkład w awans mieli także, a może przede wszystkim Maciej Skorża, Jan Urban, Henning Berg i Stanisław Czerczesow. Zdecydowanie większy niż Hasi, który na razie nie zbudował nawet zalążka drużyny, ale za to skutecznie rozwalił fundamenty pozostawione po Rosjaninie.
Legię czeka teraz kolejne ogromne wyzwanie. Umiejętne spożytkowanie pieniędzy, które gwarantuje udział w najbardziej prestiżowych rozgrywkach klubowych na świecie. Opcji jest wiele, dlatego o błąd niezwykle łatwo. Tym bardziej, jeśli nie ma się doświadczenia. Osobiście zgadzam się z Tomaszem Pasiecznym (skaut Arsenalu), który na Twitterze napisał, że zainwestowałby w młodych, bardzo zdolnych piłkarzy. Takich, których talent widać gołym okiem, a inwestycja związana z ich transferem - nawet jeśli warta powyżej miliona euro - zwróci się kilkukrotnie. Mnóstwo racji jest także w stwierdzeniu, że żadne wzmocnienie dokonane w najbliższym tygodniu nie zagwarantuje mistrzowi Polski jednego punktu w fazie grupowej.
Nie ma co się łudzić. Dobre losowanie dla Legii (to już w czwartek!) to takie, kiedy na Łazienkowską przyjadą wielkie firmy. Przy obecnej formie stołecznego zespołu, nie widać rywala, z którym można nawiązać rywalizację i powalczyć o trzecie miejsce w grupie. Jeśli ktoś mierzy wyżej, czym prędzej powinien udać się do specjalisty. Choć to smutna i może trochę pesymistyczna wizja, lepiej dostać lanie od Barcelony, Borussii czy Tottenhamu, niż zebrać lekcję futbolu od Dynama Kijów. Niestety - bo to mimo wszystko dość realne - najwyższa porażka w historii fazy grupowej znajduje się w zasięgu Legii.